Maria Wilczek-Krupa „Od krzyża do krzyża”

Maria Wilczek-Krupa „Od krzyża do krzyża”

To nie była podróż życia, ani nawet marzeń. Nie były to wakacje, urlop ani weekendowy wypad. Żadne ciepłe kraje, dzikie ludy, żadne obce cywilizacje czy ekscytująca egzotyka. To była z pozoru zwykła, szara podróż na wschód Polski, za to odbyta nie tylko w przestrzeni, ale także w czasie: ponad trzysta kilometrów w przód i okrągłe sto pięćdziesiąt lat wstecz.

A zaczęła się od krzyża stojącego w naszej wsi, tuż pod Krakowem.

Jest wiele takich wsi i wiele takich krzyży – i nikt się nimi nie interesuje. Przejeżdżają auta, idą dzieci do szkoły. Śmigają motocykle, znacznie rzadziej posapuje traktor lub przetoczy się furmanka zaprzęgnięta w konia. Chłop na furze czasem się przeżegna, pozostali raczej nie popatrzą. Wiosną może przyjdą wiejskie kobieciny odmówić różaniec i odśpiewać pieśni maryjne. Albo ktoś, kto nie jest stąd, podejdzie bliżej i zobaczy napis: Na cześć i chwałę Twoją Panie. Aniela 1856. Jak my.

Nie dawał nam spokoju ten niby zwykły krzyż, Aniela 1856. Z pomocą przyszła największa biblioteka XXI wieku – Internet. Któregoś dnia, przy porannej kawie z ciasteczkami, odebrałam e-mail od mojego męża:

Właśnie – nie ruszając się z fotela – dowiedziałem się, jaka jest intencja krzyża na rozjeździe. Na cześć i chwałę twoją panie, Aniela 1856. Teraz uważaj, będzie mrocznie.
Psy rozszarpały tu córkę jaśnie państwa.
Jaką potęgę trzeba mieć w duszy, żeby po tym wystawić taki pomnik?

Jaśnie państwo (dziedzice Chrzanowscy) mieszkali we dworze, który sto lat po tym wydarzeniu został rozparcelowany, dalej zaadaptowany na szkołę podstawową, wreszcie – wyburzony. Został po nim tylko park i drzewa, a wśród nich nowy budynek szkolny. No i krzyż z napisem, na rozdrożu.

Krzyż w Szczodrkowicach k/Krakowa: Na cześć i chwałę Twoją Panie. Aniela 1856

Krzyż w Szczodrkowicach k/Krakowa: Na cześć i chwałę Twoją Panie. Aniela 1856

Szukaliśmy w archiwalnych numerach „Czasu Krakowskiego” i „Gazety Lwowskiej” jakiejś wzmianki o Anieli i w ten sposób, absolutnie przypadkowo, natrafiliśmy na właściwego bohatera tej podróży. Na cudowne dziecko, wirtuoza fortepianu, ucznia Liszta i bożyszcze dziewiętnastowiecznej publiczności. Na pianistę i kompozytora, opiewanego przez recenzentów równie entuzjastycznie, jak się później opiewało Mikulego czy Paderewskiego. Na człowieka, o którym – pomimo piętnastoletniego stażu w zawodzie historyka muzyki – nie wiedziałam nic.

Wrzuciłam go w Google zaraz po tym, jak go odnaleźliśmy w „Gazecie Lwowskiej”, gdzie pisali o nim jako o zjawisku artystowskim z krajowego szczepu, wirtuozie po koncercie z ośm razy wywoływanym14-letnim młodzieńcu o niezwykłej biegłości i czystości gry, który bez wątpienia niósł będzie zaszczyt swojemu krajowi.

W wyszukiwarce wyskoczyła tylko jedna informacja – o pomniku powstańców styczniowych, w Staninie. Wśród kilku nazwisk młodzieńców poległych w bitwie pod Wróbliną znalazło się to, którego szukałam: Emil Łapczyński, lat 25. Koncercista.

Nie tylko ja nie miałam pojęcia, kim był. Także grono profesorskie mojej Akademii. Oraz pracownicy Działu Muzycznego Biblioteki Jagiellońskiej. Ani kadra kierownicza Biblioteki Narodowej w Pradze, gdzie młody Emil koncertował i studiował. Ani muzykolodzy z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Ani nawet pani z Lisztmuseum w Budapeszcie. Jedyną wzmiankę o Emilu podawał Stanisław Dybowski, w „Słowniku Pianistów Polskich”. Skonstruowaną zresztą w oparciu o te same teksty i recenzje, które my znaleźliśmy. I z podaną datą urodzenia – 1839 – wyliczoną na podstawie wieku chłopca i rocznika gazety, w której go opisywano.

Internetowa podróż w czasie uczyniła nas niepostrzeżenie znawcami krótkiej biografii młodego geniusza, jakim był Łapczyński. Już wiedzieliśmy, że urodził się w Radzyńskiem, w Kawęczynie. Znaleźliśmy wzmiankę o tym w kalendarzyku pamiątkowym ofiar powstania styczniowego, zamieszczonym w „Wiadomościach politycznych, literackich, gospodarczych” z adnotacją, że zginął w bitwie pod Rudą (a nie pod Wróbliną?), dnia 14 marca roku 1863.

Mamy w Polsce Kawęczynów kilkadziesiąt, ale ani jeden nie znajduje się w Radzyńskiem. Trochę nam zajęło czasu wyśledzenie, że chodzi o dawny folwark, i że Emil był szlachcicem, jego ojciec zaś cenionym właścicielem ziemskim, herbu Jelita. Młody dziedzic koncertował w Pradze, Wiedniu, Rydze, Petersburgu, Warszawie, Lwowie i Lublinie – wszędzie z wielkim powodzeniem. Czeska „Bohemia” rozpisywała się szeroko o jego warsztacie pianistycznym oraz o aplauzie, jaki zdobył za granicą. W „Kurjerze Warszawskim” pisano, że mimo swego młodzianego wieku, zaszedł w grze bardzo wysoko, a w „Gazecie Warszawskiej”, że grę jego odznaczają ścisłość, prezyzya oraz pewność i że od szarlanteryi stroni bezwarunkowo, wierzy w muzykę nie w oktawy, chociaż je ma bardzo pewne, w myśl nie w huk, w prawdę nie w efekt. Wreszcie „Kurjer Warszawski” z 1854 roku donosił, że La Melancolie, skomponowana na fortepjan i dedykowana nauczycielowi swemu P. Józefowi Paul, przez Emila Łapczyńskiego, opuściła w tych dniach litografię i jest do nabycia (…) we wszystkich składach muzycznych tutejszych, jako i na prowincji, po kop. 30.

Wydawcą miniatury był Rudolf Friedlein – największy i najbardziej znany wówczas publikator dzieł Moniuszki, Dobrzyńskiego czy Tausiga.

Aż do roku 1858 młody Emil był idolem tłumów i podbijał świat; potem nagle zniknął z gazet i odnalazł się po pięciu latach – jako poległy powstaniec styczniowy, z oddziału Gustawa Zakrzewskiego.

Trudno było to pojąć. Skąd ta dziura w życiorysie? I dlaczego do powstania?

Mieliśmy kilka pomysłów tłumaczących fakt, dlaczego Emil nie zachował się jak kiedyś Chopin. Pierwszy – dosyć oczywisty – zakładał, że z poczucia obowiązku, patriotyzmu i honoru. Drugi – że z przyjaźni do dowódcy, bo Gustaw Zakrzewski pochodził z tych samych stron. Trzeci – że z namowy Rudolfa Friedleina, który był człowiekiem walecznym i brał czynny udział w powstaniu listopadowym. Wreszcie czwarty – że za pośrednictwem rodzinnej legendy, bowiem pod Łysobykami, gdzie Emil był chrzczony, rozegrała się trzydzieści lat wcześniej jedna z najkrwawszych bitew powstania listopadowego.

Przyczyn nagłego przerwania kariery nie wymyśliliśmy żadnych.

Nadszedł czas na podróż rzeczywistą.

Dzieci odstawiliśmy do mamy i ruszyliśmy – przez kwadratowe ronda w okolicach Kielc, przez równiny Lubelszczyzny – aż do Kawęczyna, którego dziś nie ma, bo na jego miejscu jest wieś Krępa. Do parafii Łysobyki, która teraz się nazywa Jeziorzany.

Pierwszy postój był w Lublinie, w Archiwum Państwowym. Zamówiliśmy tam mikrofilmy akt z parafii św. Trójcy w dawnych Łysobykach, żeby znaleźć potwierdzenie pochodzenia Łapczyńskiego i ustalić, kiedy się urodził. Dojechaliśmy z Krakowa dwie godziny przed zamknięciem pracowni naukowej – wszystkie czytniki były zajęte, w kolejce stało kilka osób. Wcześniejsza rezerwacja stanowiska była niemożliwa. Jakiś miły pan z kolejki wpuścił nas na swoje miejsce. Obok starsza para sprawdzała swoje drzewo genealogiczne; pomogli nam uruchomić dziwaczną machinę, założyli szpulę, nauczyli, jak przewijać taśmę w przód i w tył.

Niewiele znaleźliśmy, jeśli nie liczyć informacji o zgonie Apolonii Łapczyńskiej z Kawęczyna, wdowy utrzymującej się z alimentów, lat siedemdziesiąt mającej.

O śmierci donosili księdzu dwaj dziedzice – Felix Łapczyński z dworu w Kawęczynie i Hieronim Borowski, z Charlejowa. To już było coś, bo potwierdzało, że Łapczyńscy żyli i mieszkali w Kawęczynie. Felix mógłby być ojcem Emila, ale w księdze urodzeń z 1839 roku nie znaleźliśmy najmniejszej wzmianki o tym, chociaż przeoraliśmy ją wzdłuż i wszerz.

Kolejnych roczników nie dane nam było przejrzeć – stanowisko nakazano nam opuścić pół godziny przed planowym zamknięciem pracowni.

Pojechaliśmy do Krępy.

Biedna, popegieerowska wioska, z pustymi uliczkami, domami z szarego pustaka i olbrzymimi połaciami oziminy. Tuż przed gęstym lasem zobaczyliśmy babinkę – szła w podomce i chuścinie, lekko przygarbiona, bo zacinał deszcz. Bez specjalnych nadziei zapytaliśmy, czy wie, gdzie tu przed wojną mieszkał dziedzic. Opisała nam drogę do dawnego Kawęczyna zakręt po zakręcie, razem z przydrożnymi szczegółami. Orientacyjną odległość podawała w kilometrach.

Droga dojazdowa do ostatnich zabudowań, jakie zostały po folwarku, była kamienista i dziurawa. Zaparkowaliśmy samochód przed jednym z budynków, obok dwóch rolniczych maszyn. Wyszedł do nas facet koło sześćdziesiątki – w gumofilcach i z widłami. Nie wyglądał przyjaźnie. Burknął coś niezrozumiałego, w odpowiedzi na „dzień dobry”. Gdy usłyszał, po co przyjechaliśmy, przez chwilę milczał, a potem spytał: – Chcecie wiedzieć, jak wyglądał dwór?

Zaprowadził nas do środka, do baraku i klaustrofobicznej, ale czystej kuchni. Wszędzie czuć było gnojówką, aż wierciło w nozdrzach. Siedliśmy przy stole – pan Władysław sprzątnął blat, umył ręce w zlewie. Z szafki w małym przedpokoju wyjął reklamówkę, a z niej – stary album ze zdjęciami. Mój mąż zauważył, że traktuje je z pietyzmem. Wtedy wyprostował się i odpowiedział: – Proszę pana. Ja jestem Polakiem.

Na fotografiach (warszawskie Atelier Brandel, Klock and Dutkiewicz) zobaczyliśmy dom, w którym ponad półtora wieku temu urodził się Emil. Parterowy dwór z poddaszem, cały w bieli, tylko ganek ze schodkami otoczony bujną winoroślą. Dach przypruszony mchem, cztery kominy; okna i drewniane okiennice szeroko otwarte. Na jednym ze zdjęć, na ganku – rodzina: państwo Olędzcy, ostatni dziedzice Kawęczyna. Kupili folwark w roku 1900 i zostali w nim do końca, czyli do pożaru tuż po II wojnie. Spalił się tylko kawałek dachu i spłonęła wielka, dworska biblioteka. W domu było jednak dużo broni – okoliczni chłopi wystraszyli się wybuchu. Po ich interwencji po folwarku w Kawęczynie został las, obora, magazyn zbożowy oraz fragment stajni. I kieliszek od piersiówki, klamka i zamek do drzwi z przekręconym kluczem, które pan Władysław znalazł na posesji.

Dwór w Kawęczynie, ok. 1910 r. (fot. Atelier Brandel, Klock & Dutkiewicz)

Dwór w Kawęczynie, ok. 1910 r. (fot. Atelier Brandel, Klock & Dutkiewicz)

U Olędzkich służył dziadek pana Władysława. Żyją wciąż synowie ostatniego dziedzica – Jan i Tomasz, i 88-letnia pokojówka jaśnie państwa. Mieszka we wsi obok.

- Bardzo sprawna umysłowo i fizycznie, wódkę pije i na traktor siada bez pomocy – mówi nasz gospodarz.

Od nich właśnie zebrał informacje o folwarku i pamiątkach, które pozostały po Olędzkich. Album ze zdjęciami, który nam pokazał, przysłali mu pocztą przed tygodniem.

Pan Władysław kupił tę posiadłość niecały rok temu, żeby ją odnowić i przywrócić dawną świetność. To dlatego więcej czasu spędza tu, w tym smrodzie, rozrzucając nawóz i równając ugór, który kiedyś był trawnikiem, klombem, parkiem, kortem tenisowym. Więcej niż w Poznaniu, gdzie mieszka na stałe, z żoną.

Z dumą pokazywał nam, co zrobił przez ten rok. Tu wyrównał pole, pod kort tenisowy. Tu karczował chwasty, tam wyciął zarośla. Tutaj będzie kładka, tu odżyją stajnie, tam wybieg dla koni… Wszystko widzi w duszy, w sercu, w wyobraźni. Przed nim dużo pracy, ale pewien jest, że warto.

Przeskoczyliśmy przez rów, ten, na którym była kiedyś i niebawem będzie kładka. Zarośniętą dziurę w ziemi pan Władysław wytłumaczył jako fragment studni. Zaraz za nią resztki chłodni, na mięsiwo i specjały. Wokół park, właściwie las – w takiej postaci, w jakiej istniał na początku wieku, a może i wtedy, kiedy mały Emil…

Pozostałości parku kawęczyńskiego (w tle teren wyrównany pod kort tenisowy)

Pozostałości parku kawęczyńskiego (w tle teren wyrównany pod kort tenisowy)

- Dęby są niezwykle grube, mają po sto, może więcej lat – opowiadał nasz przewodnik. Nagle się zatrzymał, w miejscu, gdzie narosło dużo brzóz, a pod podściółką chrzęścił żwir i węgiel. – Tu był dwór – powiedział uroczyście. I pokazał niewyraźną, półokrągłą linię, wypatrzoną między zaroślami. Zarys klombu kwiatowego, tuż przed głównym wejściem do budynku. My staliśmy w kuchni.

Zapadł wieczór. Pożegnaliśmy się z gospodarzem, wymieniając telefony. Spytał, czy mamy gdzie spać. Prosił, żeby dać mu znać, jeśli dowiemy się czegoś więcej o Emilu. I wrócił do wideł.

Stajnia – jeden z trzech budynków, które pozostały po folwarku w Kawęczynie

Stajnia – jeden z trzech budynków, które pozostały po folwarku w Kawęczynie

Kolejnym punktem podróży były Jeziorzany, dawne Łysobyki.

To był najprawdziwszy skansen: niska zabudowa, drewniane chatynki i czworaki, w których wciąż mieszkają ludzie. Kościół otoczony odrapanym murem, obok bramy napis: „Włościanie krempscy w r. 1859 na pamiątkę oparkanienia cmentarza”. Wewnątrz odbywała się wieczorna msza. Zaraz po niej proboszcz o zaczerwienionej i spragnionej twarzy – uprzedzony o naszym przyjeździe – zaprowadził nas do biura, na plebanię.

W kancelarii było ciasno – w kącie biurko i dwa krzesła, przy ścianie prosta, peerelowska meblościanka, w brązowym kolorze. Wewnątrz księgi: zmarłych, małżeństw i urodzeń. Także te z początku dziewiętnastego stulecia. Ksiądz wyciągnął rejestr zmarłych oraz drugi – urodzonych w tej parafii w latach 1835-50. Zaczęliśmy szukać. Pismo było niewyraźne i pochyłe, brakowało numeracji, ale mimo tego widać było więcej, niż na mikrofilmie. Jedna strona, druga, piąta, ósma, osiemnasta… Co kilka minut proboszcz zaglądał przez drzwi od plebanii, dopytywał się, czy już. Ewidentnie nas tu nie chciał, a przynajmniej nie wieczorem, po męczącym dniu.

Tytułowa strona księgi urodzeń dawnej parafii Łysobyki

Tytułowa strona księgi urodzeń dawnej parafii Łysobyki

Zgodnie ze „Słownikiem” Dybowskiego powinniśmy znaleźć akt urodzin oraz chrztu Emila w spisie z roku 1839. Nie znaleźliśmy go jednak ani na skanach w Archiwum, ani tu, w oryginalnej księdze. Zabraliśmy się za rok 1838, podejrzewając, że się geniusz mógł odmładzać, by uchodzić dłużej za cudowne dziecko. Nadal nic. Brnęliśmy przez kolejne formułki, podpisane ręką dobrodzieja Zakrzewskiego.

– Wtedy tylko ksiądz potrafił pisać – skomentował z dumą proboszcz, zaglądając do kantorka po raz szósty.

Mój mąż zareagował natychmiast. – Szukaj notki podpisanej nie tylko przez księdza. Przecież to był dziedzic…

Znaleźliśmy Emila dwie minuty później. W roku 1837.

Działo się to w Łysobykach, dnia dziesiątego maja roku pańskiego tysiąc osiemset trzydziestego siódmego o godzinie dwunastej w południe stawił się Felix Łapczyński, dziedzic Krępy i Kawęczyna tamże zamieszkały lat dwadzieścia siedem mający w obecności Hieronima Borowskiego lat dwadzieścia osiem mającego, dziedzica Charlejowa i Andrzeja Mierzejowskiego lat czterdzieści osiem mającego, dziedzica… (nieczytelne). Pokazał nam dziecię płci męskiej zrodzone w Kawęczynie dnia ósmego maja roku bieżącego o godzinie… (nieczytelne) rano z jego małżonki Emilii z Borowskich lat dwadzieścia dwa mającej. Dziecięciu na chrzcie świętym zostały nadane imiona Emil Stanisław Jan, a jego chrzestnemi byli Marek Kulczycki i Maryanna Łapczyńska…

- No i masz, znaleźli powstańca – spointował szczęśliwy ksiądz.

Rękopis ks. Zakrzewskiego – akt urodzenia i chrztu Emila Łapczyńskiego

Rękopis ks. Zakrzewskiego – akt urodzenia i chrztu Emila Łapczyńskiego

Noc spędziliśmy w Łukowie, mieście powiatowym. Chcieliśmy kupić szampana, ale w sklepie były tylko wina w cenie: 5 do 9 zł. Do zajazdu „Zimna woda”, gdzie mieliśmy

zarezerwowany nocleg, dotarliśmy w nocy. Dostaliśmy klucze do… wozu Drzymały. Takiego na kółkach, w kolorze zielonym. W środku – apartament! Pokój z telewizorem, kuchnia z jadalnią, łazienka, korytarz i dwie sypialnie. W saloniku – chlebem, wodą mineralną i konserwą mięsną – świętowaliśmy swoje odkrycie.

Rano przenieśliśmy się z parafii św. Trójcy w Łysobykach, gdzie urodził się Łapczyński jako dziedzic i przyszły wirtuoz, do parafii św. Trójcy w Staninie, gdzie zakończył życie jako młody żołnierz. Czekał na nas z kawą proboszcz, ten sam, który kilka lat wcześniej wystawił powstańcom pomnik, wyszperany przez nas w Internecie. To był już zupełnie inny ksiądz. Nie czerwony i nie spragniony, nie zniecierpliwiony i nie zmęczony. Podekscytowany, rzutki, chętny do działania. Jego parafia też wyglądała inaczej i nie pasowała do portretu swojego zwierzchnika. O ile bowiem proboszcz jeziorzański (ten czerwony i spragniony) zawiadował piękną, chociaż podupadłą, zabytkową świątynią, o tyle zafascynowany historią i przeszłością proboszcz staniński zarządzał wielkim, współczesnym kościołem z czerwonej cegły, przekraczającym znacznie potrzeby parafii i przypominającym lotniczy hangar.

Ksiądz znalazł Emila tak, jak my, czyli przez przypadek. Chciał pokazać znajomemu kartkę policji carskiej, którą odkrył w starych aktach, na plebanii. Kartka dotyczyła poszukiwań jednego z powstańców, który – jak się później okazało – zginął wraz z Emilem w bitwie pod Wróbliną. Zabytkowy świstek gdzieś się księdzu zawieruszył, wreszcie znalazł się – wciśnięty między kartki księgi aktów zmarłych, tej z lat 1848-1867.

Na stronie z notatką o śmierci Emila.

Zginął 27 marca 1863 roku, o godzinie piątej po południu. Razem z nim Jędrzej Alaba lat 28, Hermanowski (imię nieznane), Karol Łaski (oficer z Mysłowa), Stefanowicz (rotmistrz) i jeszcze dziesięciu innych, o nieznanych personaliach. Dowódca oddziału nie miał czasu na oddanie im honorów. Okolicznym włościanom zlecił zakopanie ciał przy drodze, wręczył kartkę z nazwiskami. Przynieśli ją ówczesnemu księdzu w grudniu, następnego roku.

Pamiątkowa płyta, którą proboszcz ulokował na stanińskim cmentarzu – szara, w kształcie krzyża – ma na samej górze napis: „BÓG. HONOR. OJCZYZNA”. Niżej informacja, że pod nią spoczywa osiemnastoletni January Geonet, ochotnik 205 pułku piechoty Wojska Polskiego, poległy w obronie ojczyzny w roku 1920. Dalej: „Cześć i pamięć poległym powstańcom styczniowym z 1863 r.”. Wymieniono trzy potyczki: pod Staninem i Wróbliną wiosną 1863 roku i ostatnią, w lasach stanińskich, w grudniu. Zginął w niej czternastolatek, Konstanty Chodkiewicz, co się uparł, żeby wbrew dowództwu uczestniczyć w walce. Jego śmierć opisał później w swoich pamiętnikach dowódca oddziału.

– Pochowali go zapewne z figurką Matki Bożej na piersiach, żeby było wiadomo, że to był powstaniec. Tak ich oznaczali, w tajemnicy przed carskimi – opowiadał ksiądz.

A na rozstaju dróg, pomiędzy wsią Gąską a Starą Wróbliną, w miejscu, gdzie półtora wieku temu pochowano ciała powstańców styczniowych, stoi krzyż. Kiedyś był to krzyż drewniany, prosty, niepozorny. Dziś jest metalowy, otoczony płotkiem i przyozdobiony kolorową wstążką, jak tysiące innych krzyży na polskich rozdrożach. Wiejskie kobieciny przynoszą tam kwiatki i stawiają znicze. Komu? Nie wiedzą. Ale taka jest tradycja – ich matki paliły świece, matki matek, babki, wcześniej ich prababki. To i one palą.

Krzyż w Starej Wróblinie – anonimowe miejsce spoczynku Emila Łapczyńskiego

Krzyż w Starej Wróblinie – anonimowe miejsce spoczynku Emila Łapczyńskiego

Nasza podróż zakończyła się właśnie tam.

Ta historia ma jednak swoje post scriptum.

Po powrocie z Kawęczyna znów zaatakowaliśmy Internet. I znaleźliśmy wypracowanie. Szkolne, które uczennica gimnazjum w Przytocznie przygotowała na humanistyczny konkurs. Opowiadało historię, która wydarzyła się w kawęczyńskim dworze w 1858 roku (a więc w chwili, gdy Emil Łapczyński zniknął z koncertowych sal) i została opisana w kronice księdza Jana Kazimierczaka, tuż przed drugą wojną. Wedle tych zapisków matka Emila straciła głowę

dla pewnego sędziego z sąsiedztwa tak dalece, że postanowiła otruć męża. Obiad przeznaczony dla ojca zjadła jednak 23-letnia Felicya, starsza siostra Emila. Po dwóch dniach zmarła w męce. W parafii zachował się akt jej zgonu, grób znajduje się w Przytocznie. Napis na zachowanym nagrobku z brązu głosi:

Upraszają o pobożne westchnienie, FŁ.EŁ.KŁ.AŁ.PO. w boleści wiosnę życia przebytą, męczeńskim zakończyła zgonem d. 5 sierpnia 1858 r. O pokój twojej duszy nieprzestaną błagać przedwiecznego, niepocieszeni ojciec z rodziną.

Pięć lat później młody i obiecujący muzyk poszedł do powstania. Jego matka – po odbyciu kary – zmarła w Łysobykach. Dwór sprzedano rodzinie Bartholdów. Los Felixa Łapczyńskiego pozostał nieznany.