W drodze do państwa, które nie istnieje

Katarzyna Dybżyńska

Brunei jest malutkie, ale zaskakuje na każdym kroku. Dane mi było obchodzić tam Chiński Nowy Rok, spektakularne wejście w rok Smoka i Wody. Nocowałam w świątyni, czuwając wraz z wiernymi na tę magiczną transformację, fotografowałam przepiękny Taniec Smoka, Taniec Feniksa oraz Taniec Lwów.
Później była Malezja: indyjski festiwal Pongel i festiwal światła na wyspie Penang , gdzie okazało się, że światło nie zawsze musi nieść ze sobą wzniosłe przesłanie, ale może być też na sprzedaż.
Przez całą Malezję jechałam autostopem, zmierzając do Tajlandii. Dzięki temu dotarłam do miejsca zwanego Nie Jedź Tam, czyli do prowincji Pattani. A było to tak: gawędząc z kierowcami, zaintrygował mnie swoisty refren, który brzmiał mniej-więcej tak „ Tajlandia? To cudownie, że jedziesz do Tajlandii, jedź do Chiang Mai, Bangkoku, Pai, będzie Ci się podobać. Wszystkim się tam podoba. Ale NIE JEDŹ DO PATTANI, w żadnym wypadku Nie Jedź Do Pattani!
Więc oczywiście pojechałam do Pattani.
Przekora? Być może, choć wersja oficjalna głosi, że z czysto reporterskiej ciekawości, sprawdzić, co się tam właściwie dzieje. A dzieje się bardzo wiele. Mówi się o islamskim ruchu separatystycznym, aczkolwiek ja odkryłam coś zupełnie innego. Jest to spora afera polityczna, nie do udowodnienia. W samym Pattani panuje przedziwna atmosfera miejsca, które postanowiło za wszelką cenę żyć normalnie, jak gdyby nigdy nic. Pomimo tego, że każdy ma w domu broń, policja i wojsko mają swoje posterunki na każdym kroku a śmierć przedstawicieli władzy lub eksplozje zaparkowanych w miejscach publicznych skuterów są na porządku dziennym, mieszkańcy najzwyczajniej w świecie odmawiają egzystowania w strachu. Mają swoje proste sposoby zaklinania rzeczywistości jak na przykład trzymanie się w pobliżu muzułmanów, bo „oni nie atakują swoich”. Kolejny niezwykły przykład ludzkiej determinacji do znalezienia odrobiny normalności w największym nawet obłędzie oraz wspólnej nam wszystkim zdolności do tworzenia światów, w których przyszło nam żyć. W tym szaleństwie jest metoda!
A potem pojechałam do Bangkoku, rzecz jasna, do Chiang Mai i Pai, ale dopiero Laos był kolejnym miejscem, które mnie uwiodło. Mieszkałam w Wientianie w świątyni. Jak mi później oświadczono, byłam pierwszą kobietą w historii Laosu, której udało się zamieszkać z mnichami. Wiodłam ascetyczny styl życia, wstawałam o świcie, chadzałam na medytacje, ale przede wszystkim toczyłam wielogodzinne burzliwe (przynajmniej z mojej strony) dyskusje z najwyższym rangą nauczycielem w tejże świątyni.
Odwiedziłam też świątynię mniszek, która jest raczej ichniejszą wersją domu starości. Mniszką zostaje się będąc wdową i zaprawdę, widok kilkunastu ogolonych na łyso, pomarszczonych staruszek w długich białych szatach, wyglądających jak strój wyjściowy ducha, o piątej rano w mglistym lesie tropikalnym, to widok niezapomniany.
Z żalem opuściłam Laos, by powrócić do Tajlandii, a stamtąd na chwilę – jak mi się zdawało- do Kambodży. Chwila potrwała pół roku. Zajmowałam się arteterapią w szpitalu psychiatrycznym w Siem Reap oraz nauczaniem angielskiego, sztuki, kreatywności i wychowania obywatelskiego w szkole podstawowej. Zaprzyjaźniłam się też ze środowiskiem transseksualistów, co zaowocowało reportażem opublikowanym w „Polityce”. Zainaugurowałam też swoją wystawę fotografii „Waiting for Time”, z której dochód przeznaczony był na projekt pokojowy na Bliskim Wschodzie. W tym czasie nawiązałam też współpracę online z Michigan Peace Team, co sprawiło, że dokładnie po roku w Azji poleciałam do Stanów Zjednoczonych. Przeszłam trzystopniowy trening z mediacji, niwelowania skutków przemocy, Third Party Nonviolent Intervention. Uczestniczyłam w konferencji Michigan Alliance Against Hate Crimes. A potem poleciałam do Izraela, by zdobytą wiedzę wykorzystać w praktyce. Przez prawie miesiąc mieszkałam w Palestynie jako obserwatorka praw człowieka i korespondentka ze strefy konfliktu.
Więcej informacji na karygodnie nieuaktualnianym blogu: http://nomadka.wordpress.com